„Spectre” to rodzaj filmu, który albo się lubi, albo nienawidzi. Wielu krytykuje go m.in. za nieudolną fabułę, znudzonego Craiga i niewykorzystany potencjał Blofelda w wykonaniu Christophera Waltza. Jednak „Spectre” ma coś z ducha dwóch arcydzieł kina szpiegowskiego („Północ-północny zachód” Alfreda Hitchcocka i „Pana Arkadina” Orsona Wellesa), które wywróciły swoją konwencję poprzez bycie filmami o niczym.
W obu produkcjach mamy jakąś fabułę, ale jest tak perwersyjnie poplątana i skupiona na wszystkim, ale nie na spójności, że widz nie ma wyboru i brnie dalej, nie zwracając uwagi na logikę przedstawianych wydarzeń. „Spectre” rzecz jasna nie ma startu do filmów Hitchcocka i Wellesa, ale posiada coś z tego mechanizmu – intryga po czasie przestaje mieć większe znaczenie, bowiem reżyser wprowadza nas w trans wizualną i rytmiczną mechanicznością swojego spektaklu, częstując nas serią bardzo dobrze nakręconych sekwencji. To kolejny film z serii, który jest niesłusznie niedoceniany, ale tutaj zadziałał prawdopodobnie efekt „Skyfall”.
„Spectre” ma sporo wad, ale mimo wszystko to dobre kino, sprawiające niemałą satysfakcję. Ktoś się może obruszyć, że jest wyżej od „Goldfingera”, ale dla mnie osobiście 24. film z Bondem jest wyraźnie ciekawszy pod kątem formalnym niż przeceniany klasyk z Connerym.